niedziela, 8 stycznia 2017

Sri Lanka i Malediwy - informacje praktyczne

SRI LANKA

BILETY na Sri Lankę można kupić okazyjnie np. w wersji czerterowej. Nam udało się złapać opcję last minute z biura Rainbow Tours (na stronie jest specjalna zakładka "bilety czarterowe") za 1799 zł na 2 tygodnie 16.11-01.12.2015 - sam przelot. Taka forma biletów ma swoją ogromną zaletę, polegającą na tym, że lot jest bezpośredni z Okęcia do Kolombo - bez żadnych przesiadek i międzylądowań. Nam trafił się Dreamliner, więc lot przebiegał bardzo komfortowo. Zdecydowanie polecamy taką opcję!

Na wstępie krótka informacja odnośnie WALUTY. Na Sri Lance obowiązuje rupia lankijska (LKR). Dla ułatwienia przeliczaliśmy ją jako 0,03 PLN (chociaż dokładnie wynosi ok. 0,26 PLN). Tak więc dla uproszczenia można przyjąć, że 30 LKR to 1 PLN, 100 LKR to 3 PLN, 300 LRK - 10 PLN itd.

Walutę poleca się wymienić zaraz na lotnisku w jednym z wielu kantorów, które mają identyczny kurs 1 USD = 139 LKR (i o dziwo nie jest on złodziejski - jak na większości lotnisk). My mieliśmy USD, ale nie byłoby też problemu z euro. Na lotnisku i w innych miejscach są też oczywiście bankomaty.

Zaraz na hali przylotów można też kupić za niewielką kwotę lokalną kartę do telefonu z pakietem na internet, co - jak zaobserwowaliśmy - było bardzo popularne wśród turystów. My uznaliśmy, że na 2 tygodnie tego nie potrzebujemy.

Postanowiliśmy natomiast skorzystać z usług lokalnych biur podróży, które mają swoją siedzibę na terminalu i spytać czy oferują wycieczki na 2-3 dni na Malediwy. Okazało się, że tak. Zaoferowano nam (każde biuro przedstawiło tę samą ofertę) następujący pakiet: przelot liniami SriLankan Airlines + transfer na *** resort (wyspa Fun Island) + 2 noclegi bez wyżywienia za 1300 USD dla 2 osób. Uznaliśmy, że w żaden sposób nam się to nie opłaca i postanowiliśmy zorganizować wszystko sami. W Colombo złapaliśmy tuk tuka i kazaliśmy się zawieść do pierwszej lepszej kafejki internetowej, gdzie dokonaliśmy wszystkich niezbędnych formalności. Szczegóły opisujemy poniżej, w części poświęconej Malediwom.

Ostatecznie nasz plan podróży (oczywiście układany doraźnie) przedstawiał się następująco:

17.11 - przylot w godzinach porannych, zaaranżowanie wypadu na Malediwy, przejazd pociągiem do Kandy
18.11 - pobyt w Kandy
19.11 - wypad do Sigiriya i Dambula
20.11 - przejazd pociągiem do Ella
21.11 - pobyt w Ella
22.11 - przejazd do Tissa (pełna nazwa to Tissamaharama), pobyt na miejscu + wypad do Kataragama
23.11 - safari w Yala National Park, przejazd na wybrzeże - Mirissa Beach
24.11 - pobyt na plaży
25.11 - przejazd do Negombo
26.11 - wylot z Colombo do Male, prom na Fulidhoo
27 - 29.11 - pobyt na Fulidhoo
30.11 - powrót z Malediwów na Sri Lankę
01.12 - wylot do Warszawy wcześnie rano


LOTNISKO Bandaranaike tak na prawdę nie leży w samym Colombo i konieczny jest dojazd do stolicy. My wybraliśmy najtańszą, ale też zupełnie wygodną opcję autobusu nr 187. Przystanek jest zaraz obok lotniska (trzeba się kierować z wyjścia na lewo) i odrobinę odejść od terminalu. Można go znaleźć bez problemu. Bilet autobusowy (i tak jest na całej wyspie) kupujemy w środku od pana biletera. Taki przejazd kosztuje grosze (180 LKR od osoby). Do Colombo Fort - czyli głównej stacji kolei i dworca autobusowego jedzie się ok. godzinę - półtorej w zależności od ruchu.

Samo COLOMBO zrobiło na nas jak najgorsze wrażenie. Typowe azjatyckie miasto ze wszystkimi jego wadami - tłokiem, hałasem, spalinami, byle jak skleconymi domostwami, sypiącymi się wieżowcami itd. Czuliśmy się jak byśmy znowu wrócili do Indii. Dla nas nie był to może szok kulturowy, ale jeżeli ktoś wybiera się pierwszy raz w te rejony, to pierwsze chwile w tym mieście mogą budzić strach, wstręt i zmęczenie w jednym. Samo przejście przez ulicę jest wyzwaniem, przeciśnięcie się przez morze ludzi do dworca autobusowego, a potem znalezienie właściwego pojazdu może już człowieka wykończyć. Dlatego też od razu się stamtąd zmyliśmy. Tym razem szukaliśmy odrobiny spokoju, a nie powrotu w samo serce indyjskiej metropolii (w istocie Sri Lanka kulturowo bardzo przypomina Indie - stąd te porównania). Złapaliśmy więc pociąg do Kandy.

Od razu warto napisać tu parę słów o KOLEI. Naszym zdaniem poruszanie się pociągami jest najlepszą opcją transportu na Sri Lance. Pociągi są ekstremalnie tanie, stosunkowo wygodne i zapewniają piękne widoki za oknem (w szczególności trasa Kandy-Ella, ale nie tylko). Linia kolejowa jest dość dobrze rozwinięta, chociaż nie da się dojechać pociągiem z Colombo na północ np. do Anuradhapury, czy Polonnaruwy. My te miejsca od razu skreśliliśmy, uznając, że są za daleko jak na nasz krótki pobyt. Jeśli nie mamy stałego dostępu do internetu, dobrze wydrukować sobie przed wyjazdem tabele odjazdów pociągów. Można je znaleźć np. na stronie: http://www.seat61.com/SriLanka.htm#.VoBRiBF_Oko . Pociągi chodzą dość punktualnie. Bilety można kupić w kasie bezpośrednio przed odjazdem lub z wyprzedzeniem. Tajemnicą pozostaje dla nas kiedy i w jakich pociągach można się spodziewać miejscówek. Z tym bowiem bywało różnie. Trzymaliśmy się przeważnie drugiej klasy, co bardzo polecamy (niska cena i jednak trochę mniej ludzi niż w klasie trzeciej).  Problem pojawia się gdy miejsca nie są numerowanie i trzeba polować na jakieś wolne siedzenia. W takich wypadkach dobrze być na stacji wcześniej, albo tak zaplanować trasę, żeby wsiąść w miejscu, z którego pociąg wyrusza. W innym wypadku może nas czekać parogodzinne stanie (czasem w tłoku). Po pociągach często chodzą drobni handlarze, którzy sprzedają przekąski i napoje (polecamy orzeszki!). Jedyny minus to fakt, że pociągi jadą bardzo wolno, więc za każdym razem jest to kilkugodzinna wyprawa. Z drugiej strony i tak są szybsze niż autobusy, które co chwila mają przystanki i muszą poruszać się jakoś w szalonym ruchu ulicznym.

AUTOBUSY są też mniej komfortowe, bo mają bardzo wąskie siedzenia i zazwyczaj są bardzo tłoczne. W kategoriach pewnego folkloru można traktować ciągłe używanie klaksonu przez kierowcę, ale zapewniamy, że po paru godzinach takiej przygody można mieć dość. Ale i tak polecamy przemieszczanie się autobusami - szczególnie na krótszych trasach. można nimi dojechać właściwie wszędzie, a ceny biletów w zasadzie nie wykraczają poza 5 PLN od osoby. Autobusy są też doskonałym miejscem do obserwacji miejscowych i zapoznania się z lokalnym kinem (w tle puszczane są hity bollywood) oraz muzyką (!). Autobusy stanowią też mini świątynie dla wszystkich religii spotykanych na Sri Lance. Wystarczy spojrzeć na wystrój szoferki i już wiadomo, czy kierowca jest buddystą, hindusem, czy może katolikiem. Tak więc atmosfera w autobusach jest swoiska, barwna i nie do podrobienia i mimo wszelkich niedogodności, jakimi odznacza się ten środek transportu, już za nim tęsknimy!

KANDY

Podróż z Colombo do Kandy zajęła nam ok. 4 godziny. Miasto położone jest malowniczo wśród zielonych wzgórz, a słynie przede wszystkim z tego, że stanowi najważniejszy na wyspie ośrodek kultu. Można się tu zatrzymać na jakieś 3 dni, bo miejsce jest przyjemne. Oferuje też sporo do zwiedzania i może stanowić bazę wypadową do innych atrakcji.

W samym Kandy przede wszystkim trzeba odwiedzić tzw. Świątynię Zęba, w której przechowywana jest relikwia - ząb Buddy. Dobrze być w świątyni ok. godz. 18, kiedy odbywa się najważniejsza ceremonia składania darów i kiedy można zobaczyć odsłoniętą złotą stupę, w której przechowywana jest relikwia. W samym kompleksie znajduje się kilka świątyń i muzeów, więc warto zarezerwować sobie na to miejsce trochę czasu. Doskonale widać tam również jak na Sri Lance przenikają się różne wyznania. Obok świątyń buddyjskich, znajdują się świątynie hinduskie (wierni często zachodzą w oba miejsca pozostawiając dary), zaraz za ich murami jest kościół, a dalej meczet.



Można pokusić się także o spacer na szczyt wzgórza, na którym wznosi się ogromny posąg buddy, a w nim świątynia. Polecamy to miejsce, bo nie jest oblegane przez turystów, a rozciąga się z niego piękny widok.



Atrakcją jest też ogród botaniczny (wiele rodzajów palm, ogromnych starych drzew, których nazw nie znamy, ale robią wrażenie!, pięknie utrzymana zieleń). Niektórzy idą też do fabryki herbaty (my nie byliśmy), albo robią sobie wypad do Sierocińca Słoni (Pinnawela). Z tego drugiego zrezygnowaliśmy na rzecz safari w parku Yala. Jak się okazało, raczej słusznie, bo wszyscy później spotkani na trasie Polacy wypowiadali się o sierocińcu raczej nieprzychylnie. Nie da się ukryć, że jest to po prostu kolejna atrakcja dla turystów, a widok słoni przykutych łańcuchami może budzić przykre odczucia.


Z informacji praktycznych odnośnie Kandy możemy wskazać, że w centrum jest dość spory supermarket, a zaraz za nim, w parkingu podziemnym znajduje się sklep alkoholowy. Jest to o tyle istotne, że w normalnym sklepie nie da się nawet kupić piwa. Każdy tuk-tukarz będzie znał to miejsce. :)

Jeśli chodzi o nocleg  to my spaliśmy w Spica Guesthouse. 1 noc w pokoju 2-os. z łazienką i wiatrakiem - 2300 LKR. (Wi-fi było darmowe w każdym guesthousie, w jakim spaliśmy.) Dojazd tuk tukiem do centrum Kandy to ok. 250-300 LKR. Można było wykupić śniadanie za 400 LKR i obiad za 1100 LKR, ale to dość drogo i polecamy jeść na mieście. Niedaleko jest piekarnia, w której można za grosze zjeść dobre śniadanie i popić "Milo" czyli kakaem na zimno. Dużą zaletą tego guesthouse'u jest piękne położenie w zielonej, spokojnej dzielnicy i widok na całą okolicę. Właściciele są przemili i bardzo pomocni, a my spędziliśmy tam parę na prawdę udanych dni. (Na koniec oglądaliśmy nawet plantację storczyków naszego gospodarza). Cały budynek ma przyjemny, nieco kolonialny klimat, ale trzeba trzeba się nastawić, że standard pokoju nie jest najwyższy. (I mogliby go czasem trochę odkurzyć...)


SIGIRIYA

Gorąco polecamy to miejsce. Jesteśmy zaskoczeni, że chociaż robi tak duże wrażenie i jest miejscem dość unikatowym, to nigdy przed przyjazdem tutaj o nim nie słyszeliśmy. Sigiriya to 180-metrowa skała, która wyrasta ni stąd ni zowąd na równinie. Jest to ogromna bryła magmy, na której szczycie znajdują się ruiny pałacu króla Kassapy z V w. n.e.Charakterystyczną częścią kompleksu były liczne baseny, w których miały się kąpać roznegliżowane poddane króla. Obecnie pozostała tylko kupa kamieni, ale widok samej góry, a potem okolicy z jej szczytu zapiera dech w piersiach. Ciekawostką jest, że część trasy na szczyt stanowią schody przywiezione tu z londyńskiego metra. Miejsce jest też gratką dla miłośników archeologii - można zobaczyć oryginalne malowidła ścienne sprzed wielu wieków, a w ramach kompleksu znajduje się też muzeum. Niestety wejście jest dość drogie - 30$ lub 4200 LKR. Dojechaliśmy na miejsce autobusem z Kandy za 120 LKR w około 4 godziny - śmiało można potraktować ten wypad jako 1-dniową wycieczkę z Kandy.



DAMBULA

W drodze powrotnej z Sigiriy'i do Kandy zatrzymaliśmy się jeszcze w Dambuli, gdzie znajduje się spore centrum buddyjskie. Z racji niewielkiej odległości wzięliśmy tuk-tuka, co wyniosło nas 700 LKR pod samą świątynię. (Na tej trasie chodzą też autobusy, ale akurat nam uciekł.) Przyjechaliśmy tu dla zabytkowych świątyń buddyjskich stworzonych w grotach skalnych. Aby się do nich dostać trzeba zakupić bilety w straszącym, "nowoczesnym" - czytaj niemiłosiernie kiczowatym Centrum Buddyjskim (bilet 1500 LKR). Potem jest już lepiej. Ścieżką pod górę, wśród zieleni i tłumów małp, które pozwalają się spokojnie fotografować, dochodzi się do skały z kilkoma jaskiniami. Wrażenie wejścia do takiej jaskini, w której panuje półmrok, skały pokryte są freskami, a wokół ustawionych jest wiele posągów buddy jest niezapomniane. Można się poczuć trochę jak Indiana Jones. Niestety miejsce jest już mocno turystyczne, więc wrażenie mogą zakłócić hordy turystów. My akurat trafiliśmy na spokojniejszy moment, chyba dlatego, że za chwile spadła ulewa, która przemoczyła nas do suchej nitki... Z kwestii praktycznych - na terenie świątyń nie można kupić nic do jedzenia. Lepiej zatrzymać się na obiad gdzieś w centrum miasta. Nas całkiem przemoczonych, tuk-tukarz wysadził pod jakimś obskurnym barem przy dworcu gorąco go polecając. Zaufaliśmy mu i w efekcie otrzymaliśmy posiłek (bardzo smaczny cuury&rice) dla 2 osób + 2 coca cole za 320 LKR! Obawy co do higieny ustały gdy okazało się, że naczynia podawane są w jednorazowych plastikowych torebkach, które po zjedzeniu posiłku wyrzuca się do śmieci. :) Powrót do Kandy autobusem kosztował nas 93 LKR.





POCIĄG Z KANDY DO ELLA

Jest to obowiązkowa trasa dla miłośników pięknych widoków. Nie wszyscy jadą do samej Elli. Duża część osób zatrzymuje się Nuwara Eliya, która stanowi stolicę regionu herbacianego i jest przepięknie położone. Miasto ma ciekawą kolonialną historię i możliwość zwiedzenia miejscowych fabryk herbaty. (My z uwagi na ograniczony czas, nie zatrzymaliśmy się tam.) Widoki na trasie są niezapomniane, przede wszystkim ze względu na wzgórza herbaciane, które od pewnego momentu trasy przyciągają do okien wszystkich podróżnych. W miarę możliwości polecamy usiąść po prawej stronie pociągu, bo z tej strony są najpiękniejsze widoki. Na przejazd pociągiem do samej Elli trzeba sobie zarezerwować w zasadzie cały dzień, bo chociaż odległość nie jest wcale taka duża, to pociąg porusza się bardzo powoli. (Jeśli dobrze pamiętamy, to cała trasa zajęła nam ok. 8 godzin. Pociąg wyrusza rano i ok. 18 jest się na miejscu.)



ELLA

Ella to już góry. Miejscowość położona jest na wysokości 1040 m n.p.m. Zmienia się klimat i jest znacznie chłodniej. My dodatkowo trafiliśmy na deszczową i mglistą pogodę, więc wyciągnęliśmy nasze kurtki przeciwdeszczowe. Dobrym patentem okazał się o dziwo parasol, który pożyczyliśmy w naszym guesthousie. Ella jest pięknie położona i stanowi świetną bazę na wypady w góry. Niestety z racji pogody (mgła wykluczała możliwość widoków ze szczytu wzgórza Little Adam's Peak) my nie spróbowaliśmy wędrówek.

Nie mniej jednak sam pobyt na miejscu był bardzo przyjemny. Miasteczko jest przygotowane na przyjęcie backpacker'ów, co ku naszemu zdziwieniu bardzo doceniliśmy. Pojawiły się klimatyczne knajpki z menu po angielsku, zimnym piwem i znajomą muzyką sączącą się z głośników, a także wyglądające znajomo białe twarze gap year'owiczów. Fajny klimat. Udało nam się też spróbować sporo smacznych dań. Polecamy Curd Shop (uwaga na bardzo duże porcje!). Skosztowaliśmy tam miejscowego specjału buriani (ryż z cynamonem, rodzynkami, mięsem i przyprawami) i deseru curd&honey (gdzie curd to ich miejscowy jogurt - ponoć z mleka bawolego). Za gigantyczne i przepyszne rice&curry (spokojnie dla 2 osób) zapłaciliśmy 400 LKR. (Rice&curry to podstawowe danie w każdej knajpie - może być w wersji mięsnej i wege. Składa się z kilku miseczek różnych sosów z warzywami lub mięsem i jest podawane z ryżem. Większość kompozycji, które spróbowaliśmy było bardzo smacznych, ale też i pikantnych. Polecamy to danie, jeśli chcecie na raz spróbować kilka smaków. Poza tym przy kilku potrawach do wyboru zazwyczaj trafi się coś co na pewno zasmakuje.)

Innym godnym polecenia miejscem jest Down Town Rotti Hut, gdzie podają rozmaite rotti (placki z mąki pszennej) w opcji na słono i słodko (także mocno zeuropeizowane np. z nutellą). Warto spróbować kottu rotti czyli placka w wersji pociętej, wymieszanej z warzywami, mięsem, przyprawami.

Atrakcją Elli jest też pobliski akwedukt - zabytkowy most kolejowy położony wśród malowniczych, zielonych wzgórz. Można do niego dotrzeć idąc ok. pół godziny po torach w stronę Badulli. Warto wcześniej sprawdzić, o której będzie przejeżdżał tamtędy pociąg i trafić na ten moment, bo jeszcze potęguje to efekt. (Trzeba się jednak przygotować na opóźnienia - my czekaliśmy chyba z godzinę na opóźniony pociąg). Trzeba też na trasie uważać na pijawki (Cinek złapał jedną). Natomiast turyści, którzy dotarli do akweduktu trasą przez las dosłownie otrzepywali się z pijawek. (Serio - każde z nich miało ich po kilkanaście!) Dlatego polecamy drogę wzdłuż torów. ;)


Dodatkowo warto wstąpić do pobliskiej fabryki herbaty Uva Halpewaththa (ok. 4,2 km od Elli). Można do niej dojść pieszo, albo dojechać tuk-tukiem. Uwaga - w sobotę i niedzielę jest nieczynna. Fabryka stoi w tym miejscu już od dobrych stu lat i wciąż funkcjonuje. Można ją zwiedzać i zaopatrzyć się w miejscowym sklepiku, a przy okazji napić się parzonej tam herbaty na tarasie widokowym. My wciąż żałujemy, że zrobiliśmy tak niewielkie zapasy. Tamtejsza herbata jest na prawdę zupełnie inna, pozbawiona goryczki i aksamitna. Gorąco polecamy.

Mając więcej czasu na miejscu warto udać się do doliny rozciągającej się od Elli w stronę Wellawaya (piękne widoki) i nad znajdujący się w okolicy wodospad. Nam się to już niestety nie udało.

Ze znalezieniem noclegu w Elli nie będzie problemu. Przy głównej drodze jest pełno hosteli. My wybraliśmy nocleg z booking.com w Summer Villa - nieco w bok od głównej drogi, ale dzięki temu bardzo zacisznie (a dojście do "centrum" i tak zajmowało może z 5 minut). Bardzo polecamy, szczególnie z uwagi na bardzo sympatycznego młodego gospodarza, którzy własnymi rękoma przerobił swój dom na guesthouse i porzucił pracę w fabryce. Jest czysto, a w ogrodzie palą się przyjemne lampki. Cena bardzo dobra - 15 $ za noc za pokój dwuosobowy z łazienką.

YALA (Tissa)

Kolejnym punktem na trasie był Park Narodowy Yala, w którym można podglądać żyjące na wolności dzikie zwierzęta, w tym lamparty i słonie. Miejscowością wypadową, w której można kupić safari w Parku jest Tissamaharama (w skrócie Tissa). Aby dojechać tam z Elli trzeba złapać autobus w kierunku Wellawaya, Thanamalwila i wysiąść w Weeravila, co jest już bardzo blisko Tissy. Trasa trwa parę godzin.W Tissie jest sporo miejsc noclegowych. My znaleźliśmy świeżo oddany pokój z klimatyzacją (bardzo przyjemny) w Golden Perk Hotel, nieco w bok od głównej drogi. Cena 2500 LKR/noc za 2 osoby.

Samo safari można kupić przy głównej drodze Tissy od jednego z dziesiątek naganiaczy/kierowców jeepów. Ceny się nieco różnią, w zależności ile uda się stargować i ile osób wejdzie do jeepa, a także w jakich godzinach ma się odbyć safari. My ostatecznie zapłaciliśmy 11000 za 2 osoby w tym śniadanie (placki pszenne na drogę) - dobrze wziąć sobie jakąś wałówkę i wodę, bo w Parku nie ma sklepów. W jeepie byliśmy w sumie w 5 osób. Wybraliśmy na safari porę poranną, najbardziej polecaną, czyli od otwarcia Parku Narodowego. Niestety wiązało się to z bardzo wczesną pobudką, bo o 4:30 podjeżdżał już po nas jeep. Safari trwało do 12:00 w południe. Mieliśmy sporo szczęścia, bo zobaczyliśmy całą masę zwierząt, w tym słonie (jeden nawet próbował atakować naszego jeepa), niedźwiedzia, antylopy, woły, iguany, dziki, krokodyle i liczne ptaki. Najbardziej wyglądaliśmy lamparta, który jest królem i skarbem Parku, ale udało nam się jedynie usłyszeć jego potężne mruczenie, kiedy schowany w zaroślach zażywał drzemki. Staliśmy sporo czasu czekając, żeby się wyłonił, ale po jakichś 40 minutach spasowaliśmy. Woleliśmy ruszyć dalej, w poszukiwaniu innych zwierząt. Całą wycieczkę wspominamy jako niezapomniane przeżycie, tym bardziej, że Park jest bardzo duży i piękny widokowo, nie mówiąc już o bogactwie zwierząt. Każdy jeep dostaje przewodnika - pracownika Parku, który pomaga wypatrywać zwierzęta (choć nasz raczej większość czasu smacznie spał). Kierowcy kontaktują się przez komórki, gdy ktoś spotka co ciekawsze zwierzę i raczej starają się, żeby zobaczyć jak najwięcej. Polecamy to miejsce też ze względu na to, że pracownicy Parku pilnują, żeby nie ingerować w naturę, nie zwabiają zwierząt i nie zbaczają z wyznaczonych tras. Wydaje nam się, że spotkanie ze słoniami w takim Parku to dużo większe i piękniejsze przeżycie niż wycieczka do Sierocińca Słoni, gdzie są one trzymane specjalnie na pokaz dla turystów. (Choć tam nie byliśmy, więc nie możemy w 100% tego potwierdzić.)




Oczekując na safari w Tissie też można przyjemnie spędzić czas spacerując wzdłuż sporego akwenu wodnego, który jest siedliskiem wielu ptaków. Okazuje się, że miejsce jest na tyle ciekawe, że przyjeżdżają tam specjalne wycieczki w ramach tzw. bird safari i obserwują ptaki specjalistyczną aparaturą. Warto pójść w specjalne miejsce, gdzie o 18:30 odbywa się niezwykłe show - najpierw przez parę minut nad drzewami krążą chmary białych ptaków, a następnie wszystkie one siadają na drzewach, skąd podrywają się wielkie nietoperze i zaczynają tak samo krążyć po niebie. Wrażenie niesamowite! W okolicy znajdują się też 2 malownicze świątynie - stupy.




Gorąco polecamy przejechać się też miejscowym busem do sąsiedniej Kataragamy (ok. 25 min drogi, 40 LKR) i zwiedzić kompleks świątyń ze świątynią Maha Devale, która jest celem pielgrzymek z całej wyspy. Co ciekawe, cały kompleks zawiera zarówno świątynie buddyjskie, jak i hinduistyczne, a także meczet. Obok płynie rzeka nazywana tutaj małym Gangesem, gdzie wierni dokonują rytualnych ablucji. Świątynie mają niezwykle barwny charakter, jest mnóstwo wiernych składających dary z owoców i kwiatów, a co za tym idzie biegają po niej całe chmary małp skuszone łatwym łupem. Na prawdę warto tam zajrzeć, bo miejsce jest autentyczne, nieskażone turystyką. (My nie spotkaliśmy żadnego turysty i byliśmy dla wiernych swoistą atrakcją - pokazywali nam nawet jak wykonywać stosowne obrzędy.)




W samej Tissie z uwagi na liczne grupy zorganizowane jedzenie w knajpach jest dość drogie.

MIRISSA

Z Tissy skierowaliśmy się już na południe, na plażę. Dojazd autobusem przez Matarę (tam przesiadka) zajmuje ok. 3,5-4 godziny. Cały region południowy ma wiele do zaoferowania, także oprócz plaż. Warto np. zwiedzić postkolonialne Galle, na które niestety nie starczyło nam już czasu. Plaż jest co niemiara. Oprócz plażowania można zapełnić czas lekcjami surfingu (uwaga, na Sri Lance są dość duże i silne fale), czy wycieczką statkiem na oglądanie wielorybów (4-godzinna wycieczka kosztuje 3000 LKR od osoby). My z racji ograniczonego czasu zatrzymaliśmy się jak najbliżej plaży. Wybraliśmy Mirissę, która uchodzi za jedną z najpiękniejszych i ma fajny surferski klimat. Polecamy nocleg w Dim's Resort zaraz obok plaży. Dostaliśmy atrakcyjną (chyba trochę niższą niż standardowo) cenę 2000 LKR za pokój z łazienką.

Na plaży jest mnóstwo barów i knajpek, o jakich marzy się na wakacjach. W nocy stoliki wystawiane są na plażę i można jeść niemal mocząc nogi w wodzie. Przykładowe ceny to:
250 LKR - piwo
1300 LKR - pizza
500-700 LKR - rice&curry
400 LKR - frytki




NEGOMBO

Nasza podróż po Sri Lance zatoczyła kółko. Musieliśmy wrócić do Colombo, skąd mieliśmy lot na Malediwy. Podróż powrotną odbyliśmy pociągiem z Galle (dojechaliśmy do niego autobusem z Mirissy). Trwało to parę ładnych godzin, ale przynajmniej widoki z pociągu były piękne. W Colombo przesiedliśmy się ponownie w autobus, bo nocleg przed odlotem postanowiliśmy spędzić w Negombo, które znajduje się bliżej samego lotnika Katunayake niż stolica i zazwyczaj stanowi pierwszy przystanek wszystkich zorganizowanych wycieczek z biur podróży po przylocie.

Miejscowość prezentowana jest jako nadmorski kurort i faktycznie - sporo tu dużych hoteli, sklepów z pamiątkami (także tymi porządniejszymi), restauracji. Generalnie jednak nie ma sensu przyjeżdżać tutaj z innych względów niż czysto logistyczne (bliskość lotniska), bo plaża - choć bardzo szeroka i piaszczysta - jest dość brudna, a morze nie zachęca do kąpieli. Sama miejscowość też nie ma nic specjalnego do zaoferowania, także jako punkt docelowy Negombo nie jest interesujące, ale jako chwila oddechu przed podróżą zamiast męczącego Colombo - jak najbardziej polecamy.


Nasz Hostel Jack's Place jest godny polecenia. (Standard OK, blisko plaży, nie przy samej ulicy). Ceny niestety nie pamiętamy. Za to dojazd do lotniska zamówionym z hostelu tuk-tukiem kosztował 800 LKR (jedzie się ok. 15 min).

MALEDIWY

DOJAZD SRI LANKA - MALEDIWY

Już kupując bilet na Sri Lankę mieliśmy plany, aby połączyć pobyt na tej wyspie z krótkim wypadem na Malediwy, które są stamtąd stosunkowo blisko. Niestety taka wycieczka wymaga sporego rozpoznania tematu, jeżeli nie chce się zrujnować domowego budżetu.

Bilety lotnicze Colombo-Male można śmiało kupić przez Internet z Polski. My jednak słyszeliśmy, że na miejscu po przylocie na Sri Lankę, w miejscowych burach podróży można czasem upolować korzystny cenowo pakiet na 2-3 dni w jakimś resorcie na Malediwach z przelotem. Postanowiliśmy się zatem wstrzymać z kupnem i sprawdzić jak się sprawy mają na miejscu.

Rzeczywiście w biurach podróży na lotnisku można wykupić taką wycieczkę. Niestety okazało się, że nawet dwugwiazdkowy resort nadal wykracza jednak poza nasz zaplanowany budżet. Obawialiśmy się też, czy zaproponowany hotel Fun Island jest godny zaufania (nie mając dostępu do internetu nie bardzo mogliśmy to sprawdzić). We wszystkich biurach na lotnisku przedstawiono nam właściwie identyczną ofertę.

Ostatecznie postanowiliśmy zatem udać się do najbliższej kafejki internetowej i dokonać zakupów na własną rękę. Niestety było to dość trudne zadanie. Prawie żadne tuk-tukarz nie był w stanie wskazać nam takiej kafejki, aż w końcu udało się, ale była to straszna nora z komputerami sprzed wieków. Nie mniej jednak zakupy udało się sfinalizować i dopiero wtedy, uzbrojeni w bilety lotnicze i rezerwację noclegów, spokojnie ruszyliśmy na objazd po Sri Lance.

W efekcie kupiliśmy ten sam bilet, który nam proponowano w biurach podróży na lotnisku (SriLankan Airlines) w 2 strony za 730 PLN od osoby przy czym, gdybyśmy mogli bardziej elastycznie dobrać termin, to ten sam bilet pewnie udałoby się nam kupić za ok 500 PLN. (Albo gdybyśmy dokonali zakupu jeszcze z Polski.) Są to normalne linie lotnicze, a więc bagaż i ciepły posiłek jest w cenie. Leci się ok. 1 h 20 min. Warto chociaż w jedną stronę odbyć lot za dnia i odpowiednio wcześniej zrobić check in - tak aby mieć miejsce przy oknie. Widoki są tego warte!

Lotnisko w MALE położone jest na sztucznie usypanej wyspie 10 min drogi promem od stolicy. Na lotnisku warto od razu wymienić sobie walutę - rupie malediwskie. Prom kosztuje 1$ (15 rupii) od osoby. Kurs wynosi 1 rupia = 0,26 zł. Wszędzie na Malediwach można płacić w USD i polecamy tę formę. Można najwyższej wymienić trochę drobnych na małe zakupy w sklepikach na wyspie, ale i bez tego damy radę.

Samo Male nie jest szczególnie ciekawym miejscem. Mała wyspa zabudowana jest po brzegi wysokimi budynkami, nie ma tu właściwie wcale zieleni. (Jedyny "park" jaki napotkaliśmy był wielkości ogródka przeciętnego domku jednorodzinnego w Polsce). Jeżeli musimy spędzić na miejscu trochę czasu to najprzyjemniejszym miejscem jest chyba niewielka plaża miejska oddalona o jakieś 10 min drogi od promu. Wokół są też bary i restauracje. Za obiad w Male dla 2 osób z piciem zapłaciliśmy 220 rupii. Za 3 gałki lodów ok. 40 rupii.

WYSPY

Podstawowym pytaniem przed wyjazdem na Malediwy jest na jaką chcemy się dostać wyspę. Jest to istotne, aby zdecydować odpowiednio wcześniej, bo dni i godziny promów są zróżnicowane, a bywa, że na daną wyspę prom przychodzi co drugi dzień. Trzeba to więc koniecznie sprawdzić zanim kupi się bilety lotnicze! (W internecie można znaleźć aktualny rozkład promów).

Pierwsza opcja to wycieczka na RESORT, czyli wyspę-hotel. Jest to niewątpliwie przepis na idealne wakacje, ale ceny są raczej zabójcze. Wystarczy spojrzeć na booking.com. Dodatkowo trzeba się liczyć z tym, że poniesiemy koszty transferu na wyspę speed boatem, co zazwyczaj (w zależności od położenia wyspy) kosztuje kilkaset dolarów (albo samolocikiem - ceny jeszcze większe). Poza tym należy mieć przygotowany zapas środków na wydatki w resorcie. Często bowiem, nawet jeżeli mamy wykupione wyżywienie, to za napoje do posiłków będziemy płacić dodatkowo. Bardzo drogi w resortach jest też alkohol, który zresztą niedostępny jest w innych miejscach tego muzułmańskiego kraju (i to CAŁKOWICIE niedostępny). Opłaty ponosi się też np. za wypożyczenie kajaka, czy innych sprzętów wodnych, no i wycieczki fakultatywne na nurkowanie, picnic island i inne. A ciężko usiedzieć np. tydzień na wyspie o długości 600 m bez ruszania się z niej.

Co istotne - wybierając resort dobrze sprawdzić jego lokalizację. Panuje powszechna opinia, że na Malediwach wszędzie jest pięknie i to w dużym stopniu prawda. Jednak jeżeli już decydujemy się na tak kosztowne wakacje, to warto zadbać o to, żeby nie mieć ze swojego rajskiego domu widoku np. na wyspę śmieci. A taka wyspa znajduje się w pobliżu Male i bynajmniej nie wygląda malowniczo. Jest to sztucznie usypane wysypisko śmieci, z którego całą dobę unosi się czarny dym. Zatem jeżeli resort, to jak najdalej od stolicy. Jeśli chodzi o ilość gwiazdek, to trudno nam się wypowiedzieć, ale spędziliśmy jeden dzień na trzygwiazdkowym Rihiveli Resort i był absolutnie bajeczny!

WYSPY NIERESORTOWE

Dla tych, których koszty pobytu w resorcie odstraszają, proponujemy wycieczkę na jedną z wysp zamieszkanych przez miejscowych - co my sprawdziliśmy i gorąco polecamy, tym bardziej, że z takiej wyspy też można się wybrać na cały dzień na resort i zażyć nieco luksusu.

Z Male startuje prom, którym można się dostać po ok. 1,5 h na najbardziej popularną i najbliższą nieresortową Maafushi. Jak na warunki Malediwów wyspa jest dość spora - na tyle, że jeżdżą po niej skutery. Jest tam też sporo guesthouse'ów. Nie jest to jednak naszym zdaniem miejsce, jakiego szuka się na Malediwach. Co prawda nie schodziliśmy na ląd, ale z zewnątrz bajeczne wrażenie psuło z pewnością dawne więzienie zlokalizowane na wyspie, a z relacji innych turystów dowiedzieliśmy się, że narzekali na hałas skuterów i śmieci.

My postanowiliśmy płynąć dalej (z nami na promie z kilkudziesięciu turystów została tylko jeszcze jedna Finka i dwóch Włochów, którzy płynęli jeszcze dalej), aby po ok. 3,5 h drogi z Male wysiąść na Fulidhoo. Bilety na prom są bardzo tanie - 53 rupie od osoby. Sama podróż promem jest czystą przyjemnością. Dolny pokład jest zadaszony, ale na świeżym powietrzu, a na górnym można się śmiało opalać (tylko uwaga - słońce pali jak szalone!). Po drodze mijamy co chwilę maleńkie wysepki - resortowe i te dzikie. Kolor wody aż przyprawia o dreszcze! Gdzie okiem sięgnąć jest przepięknie!



"Nasza" wyspa jest łatwa do zlokalizowania z daleka z uwagi na wysoką antenę. To on dostarcza sygnał tutejszym mieszkańcom, których wedle informacji naszego gospodarza jest ok. 200. Wyspa ma długość 600 m i szerokość 200 m, można ją obejść dookoła w jakieś 10-15 min. :) Na wyspie znajduje się zwykłe miasteczko, wyposażone oczywiście w meczet, ale także kilka sklepików, bar, szkołę, aptekę, a nawet sąd! (Pytaliśmy miejscowych jakiego rodzaju przestępstwa są tutaj popełniane i uzyskaliśmy odpowiedź, że sąd służy głównie do udzielania rozwodów, których na Malediwach jest największy wskaźnik na świecie!). Wszystko to tworzy dość surrealistyczne wrażenie - rajska wyspa, piaskowe uliczki, po których można chodzić boso (przez cały pobyt na wyspie nie korzystaliśmy z klapek) i mieszkańcy ubrani zgodnie ze swoją religią w długie spodnie i rękawy, a kobiety oczywiście chusty na włosach. Nieliczni turyści, jacy przebywają na wyspie (w naszym okresie łącznie ok. 8 osób) mogą oczywiście nosić swoje wakacyjne stroje (krótkie spodenki są jak najbardziej dozwolone), ale kąpiel i opalanie się w kostiumie dozwolone są tylko na specjalnie wytyczonym odcinku plaży dla turystów. Miejscowi wydają się zachowywać pewną rezerwę (nie są z pewnością tak kontaktowi jak np. mieszkańcy Sri Lanki), ale wszyscy byli dla nas uprzejmi i nie mieliśmy żadnych nieprzyjemnych sytuacji. Nasz gospodarz chętnie opowiadał nam o miejscowych zwyczajach i pomagał zorganizować czas.










Podczas naszego pobytu na Fulidhoo do wyboru były 2 guesthouse'y, oba do zarezerwowania na booking.com. Polecamy przed przyjazdem zrobić rezerwację, bo miejsc nie ma wiele (w każdym z pensjonatów ok. 3 pokoje.) To dlatego, że dopiero od kilku lat rząd pozwolił miejscowym organizować noclegi dla turystów. Do tej pory państwo miało monopol. Dzięki temu zaczęła się rozwijać mała turystyka. To dopiero początki, ale z czasem na pewno przybędzie nowych hosteli (na Fulidhoo widzieliśmy już budowę jednego.)

My wybraliśmy nieco tańszy La Perla Guesthouse i możemy go gorąco polecić! Nocleg wyniósł nas 40 USD za pokój 2-osobowy + podatek. Budynek jest nowy. Dostaliśmy przestronny pokój z klimatyzacją i łazienką. U gospodarza można załatwić wszystko - od pysznych posiłków po organizację wycieczek (akurat jest właścicielem jedynej łodzi na wyspie, która wozi turystów). Gorąco polecamy wykupowanie u niego posiłków (zresztą i tak nie ma za bardzo innej opcji, poza jednym barem). Śniadania po malediwsku były przepyszne, chociaż świadomość, że składają się z tuńczyka wymieszanego z kokosem, chilli i limonką na początku nas nieco wystraszyła. Niepotrzebnie! Danie jest pyszne. Podają do niego chlebki w stylu roti i owoce. Obiadokolacje również bardzo pozytywnie nas zaskoczyły - wszystko było przepyszne. Szczególnie polecamy fanom ryb, które właściciel sam łowi w nocy i świeże przyrządza dla gości (można poprosić też o wariant "sushi" i spróbować świeżo złowionego, surowego tuńczyka). Dumą wyspiarzy są tuńczyki, które otrzymywaliśmy w formie pysznych steków. Koszt śniadania to 5$, a obiadokolacji 12$.



Na wyspie jest kilka małych sklepików, w których można kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Ceny są niskie. Przykładowo paczka ciastek kosztuje 20 rupii, lód Magnum 50 rupii. Co ciekawe, w jednym z takich sklepików, gdzieś pośrodku morza, na wyspie o długości 600 m można było kupić polskie krówki! I to wyprodukowane przez Mieszko S.A. specjalnie na ten rynek. :) W jedynym na wyspie barze można kupić np. tuna sandwich za 3$, czy kottu za 6$. Na wyspie nie ma bankomatów!


Czas na wyspie płynie leniwie. Można go spędzić w hamaku z książką, albo na przepięknej rajskiej plaży i w idealnie przejrzystej wodzie. Nie mniej jednak polecamy skorzystać z proponowanych wycieczek, żeby trochę sobie urozmaicić czas.

My wybraliśmy rejs statkiem na nurkowanie (z maską i rurką) w miejscach gdzie jest rafa jest ciekawsza niż przy samej wyspie (np. w okolicach Diggiri). I faktycznie - można się zachwycić, choć w porównaniu z Egiptem nie robiła już takiego wrażenia. Za to ekscytujące było bogactwo zwierząt, które można zobaczyć w wodzie - delfiny, żółwie morskie, manty, a nawet rekiny! - tzw. reef sharks, które żywią się planktonem, więc są bezpieczne dla ludzi. Mimo wszystko jednak spotkanie z ok. 2-metrowym rekinem pod wodą robi wrażenie! Nawet jeżeli kapitan wycieczki zapewnia, że jest niegroźny. ;) Rekiny najlepiej oglądać przy resorcie Alimatha, gdzie przypływają regularnie, bo są karmione. Koszt ok. 4-godzinnej wycieczki to 40 USD od osoby.

Kolejna wycieczka, którą absolutnie polecamy to 1 dzień na resorcie. Miejscowi są zazwyczaj dogadani z managerami pobliskich resortów i mają możliwość załatwienia całodniowego wstępu na resort, oczywiście za opłatą. W takim wypadku dostaje się specjalną opaskę i można przebywać na terenie resortu cały dzień na takich warunkach jak goście hotelowi. My z początku mieliśmy pecha, bo najbliższy resort był zamknięty z powodu remontu, a na kolejny nie chcieli nas wpuścić, bo mieli komplet gości. Dzięki temu jednak trafiliśmy do trzeciego, co prawda oddalonego o ok. 1,5 h drogi stateczkiem naszego gospodarza (już na kolejnym atolu), ale za to niezwykle malowniczego Rihiveli Resort, którego atrakcją jest maleńka bezludna wyspa położona w zasięgu 10-minutowego spaceru przez płytką wodę od wyspy hotelowej. Za opłatą 55 USD od osoby mieliśmy oprócz nieskrępowanego pobytu na wyspie i pokoju do własnej dyspozycji także lunch w tamtejszej restauracji. Dzień był fantastyczny i tylko nie mogliśmy się opanować, żeby nie robić miliona zdjęć z pobytu w tym raju. Do ceny trzeba doliczyć transfer łodzią. W tym przypadku było to 150 USD, które podzieliliśmy na 3, bo płynęliśmy z poznaną w guesthousie Hanną z Finlandii.











Oferta wycieczek jest oczywiście szersza. Proponowano nam m.in. także wypad na tzw. Picnic Island czyli malowniczą łachę piasku - bezludną mikro wysepkę, na której można się zrelaksować i serwowany jest lunch. My się jednak nie skusiliśmy. Uznaliśmy, że na Fulidhoo jest wystarczająco rajsko. :)

Swoistą atrakcją na wyspie było wieczorne przedstawienie przygotowane przez miejscowe dzieci - piosenki i tańce, zakończone wspólną "dyskoteką". Taki pokaz kosztował 10 USD i przybyła na niego cała wycieczka turystów z pobliskich resortów. (My z racji tego, że poniekąd byliśmy "miejscowi", w końcu nie płaciliśmy). Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że poziom występów nie był zbyt wysoki, chociaż miło spędziliśmy czas z miejscowymi dzieciakami i mieliśmy sporo śmiechu obserwując przybyłych turystów próbujących pląsać do miejscowych piosenek. :)

Podsumowując - wypad na Malediwy polecamy z całego serca, bo są tam najpiękniejsze rajskie widoki, jakie dotąd widzieliśmy, przepiękna woda i bogaty świat podwodny. Nie jest to jednak miejsce gdzie moglibyśmy się zatrzymać na dłużej, bo po prostu nie ma tu absolutnie nic do zwiedzania. Dlatego wakacje w wersji Sri Lanka + Malediwy sprawdziły się nam idealnie.


poniedziałek, 10 marca 2014

Informacje praktyczne

Koszty wyjazdu:

Zasadniczy koszt stanowią bilety lotnicze, bo na miejscu jest bardzo tanio. Przy dobrych wiatrach można nawet upolować lot z Polski za ok. 1500 zł. Dość powszechne są natomiast loty liniami Emirates, Quatar Airlines lub Aeroflot za ok. 1800 zł w 2 strony.

Do tego trzeba doliczyć koszt wizy - 236 zł (wizę turystyczną wydają na 6 miesięcy; w naszym przypadku wyrobienie trwało ok. tygodnia) i ewentualnych szczepień.

Noclegi, jeśli zależy nam na wersji oszczędnej można znaleźć za przeciętnie 7-15 zł za dobę od osoby.

Taksówki i riksze są również bardzo tanie. Zgodnie z taksometrem (którego oczywiście nikt nie używa) motoriksza nalicza opłatę 10 rupii za 1 km. Taksówka nocą na trasie ok. 25 km (między miastami) kosztowała nas 500 rupii.

Dla ułatwienia można przyjąć, że 1 rupia = 0,05 zł, czyli ok. 20 rupii to 1 zł, 100 rupii to 5 zł itd.

Orientacyjne ceny:

woda mineralna: 7-20 r
mango lassi: 40-80 r
chai: 5-20 r
naan bread: 20 r
samosa: 10 r
naleśnik: 90r
śniadanie na ciepło: 100 r
kurczak masala: 140 r
wegetariańskie thali: 140 r
przeciętne danie obiadowe wegetariańskie w restauracji: 90-200 r
piwo w restauracji: małe 60 r, duże 100 r
gumy do żucia: 5 r
herbatniki: 20 r
cola: 20 r
bilet autobusowy miejski: 20 r
bilet do kina: 20 r (stare zapyziałe kino) / 180 r (multipleks)
koszula lniana: 240 r
przyprawy: 1r za 1g
pranie: 10r za 1 rzecz
internet: 60 r za 1h
wstęp do Taj Mahal: 750 r
wstęp do innych zabytków: ok. 300 r

Noclegi:

Delhi:
Stanowczo w rejonie Pahar Ganj - Grand Market w okolicach dworca New Delhi - można śmiało jechać w ciemno, bo jest tam mnóstwo lepszych i gorszych hotelików.
My spaliśmy w Hostelu New King (rezerwacja na hostelworld.com) za 400 r za noc w pokoju 2-osobowym z łazienką. Standard nie powala, ale jest ciepła woda, wi-fi i dobra lokalizacja. Generalnie polecamy, szczególnie z uwagi na cenę. Warto skorzystać z proponowanego serwisu odbioru z lotniska, żeby uniknąć nieuczciwych taksówkarzy. Trasa z lotniska powinna kosztować do 500 r.

Hostel New King
15/16 ram dwara road
main bazar ,pahar ganj-55
New Delhi
India



Jaipur:
Nasz hostel to:
Vinayak Guesthouse
Plot no. 4 , Kabir Marg
Banipark
Jaipur
India
600 r za noc w pokoju 2-osobowym z łazienką.
Polecamy! Również dostępny na hostelworld. Zaraz obok niego drugi, trochę większy. Oba utrzymane w fajnym klimacie, czyste, a na dachu mają przyjemne knajpki. W razie braku miejsc, dookoła znajdziecie dużo innych tego typu noclegów. (hostel oddalony jakieś 5-10 minut na piechotę od stacji kolejowej)

Varanasi:
Zatrzymaliśmy się w Sagar Guest House i polecamy to samo. 300 r za noc. Bardzo pomocna obsługa. Droga do ghatów to ok. 15 min na piechotę.
Sagar Guest House
D 52/34 J-1 Luxmi Kund
Luxa
Varanasi
India

Bombaj:
Nie znaleźliśmy w internecie za bardzo tanich noclegów, ale dostaliśmy namiar na hostel w samym centrum (3 min od India Gate, praktycznie przy Colaba Street) za 570 r za pokój 2-osobowy z łazienką na korytarzu. Hostel prowadzi Armia Zbawienia i miejsce nie jest szczególnie przyjemne, ale z uwagi na lokalizację warto się przemęczyć (uwaga-tylko zimna woda!). Za to organizują wypady na plan do Bollywood.
Red Shield Guest House
30 Merewether Road,
Electric House, Colaba,
Fort, Mumbai 400 039
Tel. No. 2841824 Fax: 2824613
E-mail : red_shield@vsnl.net

Goa:
Palolem Beach - koniecznie! Domków jest mnóstwo, w lepszym i gorszym standardzie. My byliśmy w The Place Sea View (700 r za domek) i uważamy, że to był świetny wybór!



Poruszanie się po kraju:

Zdecydowanie pociągi! Klasa sleeper - najtańsza, przetestowana przez nas i bardzo polecana, szczególnie na nocne trasy. Można się wyspać. Warunki niewiele gorsze niż w naszych pociągach. Nie mieliśmy też żadnych nieprzyjemności. Wręcz przeciwnie - pasażerowie bardzo o nas dbali i byli życzliwi.

Bilety jak na długość tras są bardzo tanie (np. całonocny pociąg 15 zł). Trzeba jednak zadbać o bilety z wyprzedzeniem. Można kupić przez internet na http://www.irctc.co.in/ , ale aby się zarejestrować należy wysłać do nich maila, bo potrzebny jest indyjski nr komórki. Odsyłają nam specjalny kod, za pomocą którego można się zalogować. Niestety my mieliśmy problem z płatnością polską kartą kredytową, więc ostatecznie i tak musieliśmy kupić bilety na miejscu. W tym celu najlepiej udać się na dworzec w New Delhi. Na pierwszym piętrze funkcjonuje specjalne biuro dla turystów, gdzie można kupić bilety od razu na parę dni. (Trzeba pamiętać o tym, aby to zrobić z wyprzedzeniem, bo potem może nie być miejsc, a wszystkie bilety są numerowane. Całe szczęście jest specjalna pula dla turystów i czasem udaje się złapać coś z tej puli na ostatnią chwilę). Wygodniej jest, jeśli wcześniej przez internet wyszukamy sobie połączenia, które nas interesują. W biurze trzeba wypełnić specjalne druki ze wskazaniem pociągów, które chcemy obstawić. To na pewno przyspieszy cały proces. Chociaż i tak trzeba się nastawić na to, że będziemy musieli odczekać swoje w długiej kolejce.

Po Indiach kursują też autokary w wersji sleeper, ale z nich nie korzystaliśmy. Są na pewno nieco mniej komfortowe, bo stan dróg w Indiach pozostawia wiele do życzenia.

Polecamy korzystanie ze wszelkiego rodzaju riksz, motoriksz i taksówek. Są bardzo tanie i wszędzie można je złapać. Podróź w rikszy jest dodatkowo ciekawym przeżyciem i całkiem wygodnym sposobem na zwiedzanie. Trzeba jednak za każdym razem ustalić cenę na wstępie i mocno ją stargować.

Na Goa warto wypożyczyć skuter. (W innych miejscach nie odważylibyśmy się z uwagi na szalony ruch drogowy.) Podobno prawo wymaga posiadania międzynarodowego prawa jazdy (można wyrobić w ciągu 3 dni w urzędzie gminy za ok. 30 zł), ale nas nikt nie legitymował. Koszt skuterka to 300 r za dzień. 

Ubiór:

Trzeba pamiętać o tym, że w zależności od regionu pogoda w Indiach bardzo się różni. Podczas naszego pobytu w Delhi za dnia było kilkanaście-20 stopni, ale w nocy już ok. 10. Za to na południu - w Bombaju i na Goa temperatura nie schodziła poniżej 30 stopni. W każdym wypadku dobrze mieć na uwadze, że ubiór w Indiach jest nieco inny niż europejski. Nie widzieliśmy żadnych kobiet (nawet turystek), które chodziłyby w krótkich szortach, czy mini spódniczkach. Dlatego dobrze wziąć ze sobą długą spódnicę lub przewiewne spodnie, albo po prostu kupić je na miejscu. Wybór ogromny, a ceny niskie.

Co warto zabrać:

- pełne buty - nawet na porę gorącą (na ulicach w niektórych miastach był taki brud, że nie odważyliśmy się chodzić w sandałach)
- płyn antybakteryjny do mycia rąk (czasem w restauracjach, czy barach nie ma łazienek)
- śpiwory i moskitierę (szczególnie przydatna jest moskitiera z dnem - można się poczuć dużo przyjemniej, niż kiedy się śpi na niezmienianej nigdy pościeli)
- przewodnik z mapami (zdobycie mapki miasta nie było tak łatwe jak w Ameryce Płd, gdzie każdy hostel dysponował czymś takim)
- korki do uszu (hałas niemiłosierny!)

Na co uważać:

Na naciągaczy. Szczególnie aktywni są w Delhi - próbują wmówić np., że biuro turystyczne na dworcu kolejowym jest nieczynne, albo wskazują drogę do jakiegoś prywatnego biura, gdzie sami sprzedają bilety i wycieczki. Nie wolno im ufać. Podobnie z taksówkarzami. Zawsze będą próbowali zawieźć Cię w miejsce, z którego czerpią jakieś profity, a nie do hostelu, który się upatrzyło wcześniej. Trzeba być bardzo stanowczym i przebiegłym, żeby nie dać się wyrolować.

Z jedzeniem nie mieliśmy problemów. Obyło się bez kłopotów żołądkowych. Na wszelki wypadek piliśmy jednak codziennie Coca Colę i płukaliśmy zęby wodą mineralną.

Trzeba uważać na silne słońce. My mimo filtrów trochę się poparzyliśmy. Bardzo pomocne są wtedy wyroby z aloesu dostępne w każdym sklepie.

Nie zapuszczać się w podejrzane miejsca o podejrzanych porach - czyli jak wszędzie.

Podobno trzeba uważać na złodziei, ale my nie mieliśmy żadnych przykrych doświadczeń.

Gdzie warto się zatrzymać i jak długo:

Delhi - ok. 3 dni
Jaipur - ok. 2 dni
Varanasi - ok. 2 dni
Agra - 1 dzień
Bombaj - ok. 3 dni
Goa - ile chcecie (warto choćby na 2 dni, żeby odpocząć pod palmami, ale sądzimy, że i przez 2 tygodnie nie można się nudzić - wbrew pozorom Goa jest spore, ma wiele plaż i sporo zabytków, a do tego dochodzą sporty wodne, masaże, kursy gotowania, joga itd.; są i tacy co mieszkają tam chyba od lat 60 ;) ) 

Bankomaty:

Są we wszystkich miastach, w których byliśmy, a na Goa w większych miejscowościach. Wypłacaliśmy bez problemu.

Internet:

Kafejki internetowe wszędzie, w hostelach często wi-fi.

Języki:

angielski bez problemu wystarczy

środa, 26 lutego 2014

Ostatnie cieple dni

Na Goa od poczatku mielismy farta. Z miejsca trafilismy na najpiekniejsza plaze w okolicy, a taksowkarz wysadzil nas pod osrodkiem z domkami jak z bajki. Od razu zadomowilismy sie w jednym z nich z widokiem na plaze. A do plazy jakies... 3 metry. ;) Miejsce jest przepiekne, bo wzdluz calej plazy gesto rosna palmy, a piasek jest jasny i drobny. Przy plazy sa tylko male domki z klimatycznymi knajpkami, zadnych duzych hoteli. Za te luksusy placimy 30 zl dziennie (za domek) i ok. 10 zl za obiad z piwkiem na samej plazy. Zyc nie umierac. :)
Jednego dnia wzielismy skuter, zeby rozejrzec sie po okolicy. Pobliskie plaze tez sa ladne, ale nie umywaja sie do naszej. Wycieczka wglab ladu obfitowala w ladne widoki. Jako ze teren jest pagorkowaty, co chwila wylanialy sie nowe kadry. 

Na koniec pare fotek. Dzis zegnamy sie z Goa, bo jutro juz powrot do Delhi i dalej do domu.